wtorek, 20 grudnia 2011

Dzień w książkach

Wypatrzyłam u Lirael zabawę i postanowiłam spróbować.






Zaczęłam dzień w „kuchni Jerzego Knappe”
W drodze do pracy zobaczyłam głupiego Maciusia
i przeszłam obok - ulicą Nadbrzeżną
żeby uniknąć hańby
ale oczywiście zatrzymałam się przy kobiecie na kamieniu
W biurze szef powiedział: „Przyślę pani list i klucz”
i zlecił mi zbadanie domku trzech kotów
W czasie obiadu z Baltazarem i Sonieczką 
zauważyłam kota, który jadał wełnę
pod British Museum (które) w posadach drżało
Potem wróciłam do swojego biurka - magicznego miejsca.
Następnie, w drodze do domu, kupiłam tysiąc kulek
ponieważ mam nakarmić wilki.
Przygotowując się do snu, wzięłam piąte dziecko
i uczyłam się, jak mówić nie
zanim powiedziałam dobranoc kotu, który się włączał i wyłączał


Dopisek:
Knappa czytam z doskoku zważywszy, że to jednak nie beletrystyka, literatura faktu czy inne czytadło a po prostu książka kucharska - książka kucharska napisana z jajem, a więc do czytania i gotowania. Mam nadzieję, że za jakiś czas poświęcę jej więcej miejsca. 
I słówko jeszcze, dzisiejsza zabawa fantastyczna, trochę pogłówkować trzeba.

wtorek, 8 listopada 2011

James Herriot czyli szaleństwa książkowe

Kiedyś tam, a w zasadzie w okolicach maja trafiłam do internetowej księgarni Matras i wpadłam jak śliwka w kompot "Cuś tanio i elegancko", kiedy po księgarniach ceny oscylujące w okolicy "pięćdziesiątki"  Ba, można nawet było uniknąć kosztów przesyłki Zamówiłam książek bez liku, dziecię zadeklarowało się, że książki zamówione w naziemnym Matrasie na Osowej odbierze i przy okazji "do dom" przywiezie.Tak też się stało, ale co ma Herriot do wiatraka? No ma, bo w zestawie zamówionych dzieł i książka Herriota się znalazła - książka "Jeśli tylko potrafiłyby mówić". Herriota, a raczej jego dzieła znałam z ... tv, z serialu, który namolnie oglądałam w zamierzchłych czasach, ale do książek jakoś mi nie po drodze było, ale zawsze przeczytać chciałam
 No ale gdzie tu szaleństwo? Będzie i szaleństwo Jak co dzień i dziś, zajrzałam na Fintę, a tam Herriot, a nawet trzy  Zamówiłam, z punktów się wypłukałam i czekam na listonosza. Od dziś miałam o zwierzaczkach czytać, ale na spacerze będąc, do księgarni zajrzałam. Z książką wyszłam - "Łuny nad jeziorami. Agonia Prus Wschodnich" Leszka Adamczewskiego, bo jak nie znać książki tej na Prusiech Wschodnich mieszkając.
Przede mną dwie książki i rozterka: osiołkowi w żłoby dano...


niedziela, 9 października 2011

Gesty - Ignacy Karpowicz

41.57
03.10.2011- 09.10.2011

Tydzień czterdziesty pierwszy

Ignacy Karpowicz - Gesty
Wydawnictwo Literackie
Rok wydania - 2008
ISBN 978-83-08-04260-1
Ilość stron - 260

Nazwisko Ignacego Karpowicza jakoś mi zawsze umykało. Nie umknęły jego "Balladyny i romanse" kiedy to otrzymały Paszport Polityki. Nie umknęły - w sensie zauważenia, bo do książki jeszcze nie dotarłam, szczerze przyznam, że liczyłam na bibliotekę i "narody bratnich krajów". Przeliczyłam się. W bibliotece mieli tylko egzemplarz "Gestów", który wędrował od czytelnika do czytelnika, aż w końcu trafił do mnie. Do lektury zabierałam się średnio entuzjastycznie. Zawsze wolę czytać to, na co mam ochotę, a nie to, co trafia do mnie z "braku laku". Brak laku okazał się strzałem w dziesiątkę i choć lektura "Gestów" zajęła mi czas jakiś, śmiało mogę stwierdzić, że to jedna z lepszych książek, jakie ostatnio czytałam. Wiem, zaczynam od końca, ale treści opowiadać nie będę. Może powiem, że cały czas zastanawiałam się, ile Ignaca Karpowicza w głównym bohaterze - Grześku, ile mnie w Grześku, ile jego matki - w mojej i skąd taka umiejętność obserwacji? Każdy coś z siebie znajdzie w tej książce, znajdzie swoją zupę pomidorową z makaronem, a może z ryżem. Czytałam powoli, bo i po co się śpieszyć, kiedy język leciutki jak piórko, dowcipny, choć o sprawach trudnych i zupełnie poważnych, ba, tragicznych nawet autor rozprawiał. Przyjemności czytelnicze należy dozować. Dozowałam. I chyba mi żal, że to już, po wszystkim.
Nie umiem pisać, o czymś, co mnie zachwyca. Nie znoszę wielkich napuszonych słów, zachłystywania się "ochami", powiem więc krótko i prosto: fajna książka, taka zwyczajnie fajna!

piątek, 23 września 2011

Bobkowski i owoce

...
"Nareszcie tanie owoce. Piramidy melonów po dziesięć franków sztuka, jakie kto chce. Mieszanina zapachów i barw. Żółto-zielone tony melonów, gruszek i brzoskwiń, odcienie granatu winogron i fig, ułożonych w skrzynkach i posypanych gęsto złotymi punkcikami os, kąpiących się w lepkim soku. Dalej ryby, pająki morskie i kraby, ośmiornice i grube dzwonki tuńczyka. Tam wszystko ciepłe, tu zimne i śliskie. jedynie langusty ożywiają martwotę wszystkich tonów sinego. Ciągle mam wrażenie jakiegoś drgania pod powiekami, przelewania się słów, określeń i przymiotników. "
(Z dziennika podróży. Na drogach Francji)

poniedziałek, 19 września 2011

Rok w Poziomce - Katarzyna Michalak

38.56
12.09.2011- 18.09.2011
Tydzień trzydziesty ósmy

Autor: Katarzyna Michalak
Tytuł: Rok w Poziomce
Wydawnictwo Literackie
Rok wydania: 2011
ISBN 978-83-08-04784-2
Ilość stron: 261
Jeszcze całkiem niedawno czytałam wpis na blogu jakiegoś faceta, który zjechał dokładnie polską współczesną literaturę kobiecą. Prawdę mówiąc oburzyłam się, bo wymienił m.in. Grażynę Jeromin - Gałuszkę, której to "Kobiety z Czerwonych Bagien" przypadły mnie i babskiej części mojej rodziny do gustu. W książce był "początek, środek, zakończenie i coś śmiechu" ( nie pamiętam, kto cytował ten fragment  z Fannie Flagg - to chyba cytat z "Dogonić tęczę"). Czytało się dobrze, można było nawet mózg wyłączyć. Nie pamiętam, czy męski blog wymieniał Katarzynę Michalak. Ja w ciemno założyłam, że książki pani Kasi będą czytadłami w tym dobrym sensie, bo zawsze spotykałam się z pozytywnymi opiniami, no i od roku stoję bezskutecznie w kolejce w bibliotece do "michalakowych" książek. No cóż. Wypisuję się z kolejki.                                                                                     
Na okładce książki napisano: "Urzekająca historia ludzi, do których szczęście przyszło wtedy, gdy już przestali w nie wierzyć. Poznaj Ewę, Andrzeja, Karolinę, którzy przekonali się, że podarowane dobro wraca podwójnie." Dobra w powieści tyle, że można, by nim obdzielić cały nasz prawie czterdziestomilionowy naród i jeszcze by zostało dla Monte Carlo. Ja wiem, że narażę się tym, którzy panią Kasię wielbią, ale nawet od książek "łatwych i przyjemnych", które noszą miano powieści obyczajowych, wymagam prawdopodobieństwa, w końcu to ani fantasy ani science fiction. 
Oczywiście byłabym niesprawiedliwa, gdybym nie dostrzegła dobrych intencji autorki. Na pewno zmusza, by zauważyć problem osób chorych na białaczkę, oczekujących na przeszczep szpiku, szukających dawców. Wierzę, że ktoś po przeczytaniu książki zdecyduje się zgłosić do Krajowego Banku  Dawców Szpiku, zapragnie komuś  dać szansę. 

Nikt nie dał takiej szansy M., która niedawno odeszła, po długotrwałej walce nie tylko z losem, ale i urzędami państwowymi. Bo rzeczywistość wcale nie jest taka różowa.

I na koniec - techniczna strona książki. Niestety, jest to marne wydanie - wydanie kieszonkowe na marnym papierze, a co najgorsze fatalny druk - szczególnie fragmenty pisane kursywą. Namęczyłam się  okrutnie, nie mogłam książki czytać przy sztucznym świetle. Nie wiem, kto podejmuje decyzje o takich marnych wydawniczo książkach. Pewnie główną rolę gra tu kasa - albo wydać najtaniej, albo... wcale.
***





sobota, 17 września 2011

Bobkowski i koty

"I moje koty - zezowaty "Zyziu" i dorastający "Puś". Czy tam są koty?"


Są, są. Tak przynajmniej mówi Jarosław Marek Rymkiewicz w tomiku poezji "Zachód słońca w Milanówku", ale  kiedy napisał pean na cześć Jarosława K., nie bardzo mu wierzę. Ale skoro św. Franciszek twierdził, że to nasi mniejsi bracia, to niemożliwe, by ich "tam" nie było. Są, na pewno... Głowę za to daję. No ale kto to wie lepiej od Ciebie!

piątek, 16 września 2011

Z dziennika podróży - Andrzej Bobkowski

38.55
12.09.2011- 18.09.2011
Tydzień trzydziesty ósmy

Andrzej Bobkowski - Z dziennika podróży
Wydawnictwo - Biblioteka "Więzi"
Rok wydanie - cop. 2006
ISBN 83-88032-99-2
Ilość stron - 213
Niedawno minęła 50. rocznica śmierci Andrzeja Bobkowskiego. Zmarł 26 czerwca 1961. W Gwatemali. Pewnie nawet bym nie wiedziała, gdybym na jakimś blogu nie trafiła na recenzję jego książki. Za dwa lata będziemy obchodzili  100. rocznicę jego urodzin. Nie wiem, co lepiej świętować, bo wspominać można z każdej okazji. 
Przygotowana "życiorysowo" zaczęłam lekturę. Trudno pisać o kimś, kto uznany jest pisarzem wybitnym, najwybitniejszym, piszącym pięknym językiem, ale przez naród mało znanym, w bibliotekach mało obecnym.
Ale ad rem.
Bobkowski prowadził życie nomada. Wyniósł to z rodzinnego domu, ojciec jego - wojskowy, przerzucany był z miejsca na miejsce, a za nim podążała żona z małym Andrzejem. Bobkowski z Polski wyemigrował w niewyjaśnionych okolicznościach. Wyjechał do Francji, zamieszkał pod Paryżem.  I tu zaczyna się "dziennik", w czasie, kiedy Bobkowski pracuje w zakładzie rowerowym. "Dziennik" Bobkowskiego odzwierciedla zamiłowanie do życia globtrotera. Kiedy Bobkowski pisze notatki z pobytu w określonym miejscu, kiedy jego życie ulega pewnej stagnacji - proza zagęszcza się, staje się momentami irytująca, płynie wolno. Kiedy Bobkowski pisze w podróży, język staje się wartki, lekki, dowcipny, z dystansem do świata i siebie. W trakcie czytania przeglądam zdjęcia na stronie poświęconej autorowi. Szkoda, że nie ma ich w książce. Są odzwierciedleniem treści, obrazową dokumentacją dziennika. Książka mimo dowcipnych tekstów, smutna w wymowie. Kończy się notatkami z okresu, kiedy autor dowiaduje się o chorobie , a tym samym uświadamia sobie nieuchronności śmierci, tej ostatniej podróży w nieznane.
"Rano wstałem wcześnie, o siódmej i bez śniadania pojechałem do kościoła do "Meryknoll" do spowiedzi i do komunii. Jak się należy do tego "Dżokej klubu" , to trzeba zachować reguły"
I zastanowienie:
"I moje koty - zezowaty "Zyziu" i dorastający "Puś". Czy tam są koty?"
Smutno mi...

poniedziałek, 12 września 2011

Czym skutkuje bywanie na blogach?

Czym? Pędem do zakupu nowej książki. Kiedy na blogu Lirael przeczytałam recenzję ksiązki "Wielki Mur, postanowiłam w książkę się zaopatrzyć. Pytałam w mojej księgarni naziemnej ( czyjego autorstwa jest to okreslenie? ), nie mieli. Mieli jednak podobnie, że tak powiem: Zagubiony w Chinach. Wzięłam. Ale kiedy BZL "podsunął subtelnie", że w Dedalusie darmo dają, to jak miałam się nie skusić. No nie darmo, ale prawie. Do "Muru..." dorzuciłam biografię "John Steinbeck. Lekceważony noblista". Biografia chodziła za mną od momentu przeczytania "Ulicy Nadbrzeżnej" i "Podróży z Charleyem". Nareszcie mam. Dziś przyszły obie książki. Uwielbiam ten moment. Ostatnio jednak stwierdziłam, że tyle tych książek, że do śmierci nie zdążę przeczytać. Ale mimo to, jestem dobrej myśli . Może akurat.

A póki co - prezentacja:


No i może jeszcze zdobycze sierpniowe z "naziemnego" Matrasa:
Ben Brown - Złodzieje piasku
Isabelle Duquesnoy - Wyznania Konstancji Mozart 1791-1842
Peter Carey - Historia pewnej mistyfikacji
John Colapinto - Autor kontra autor


I Tymon, który ma moje potyczki książkowe w najgłębszym poważaniu:


czwartek, 8 września 2011

Wojna nie ma w sobie nic z kobiety - Swietłana Aleksijewicz

37.54
05.09.2011-11.09.2011

Swietłana Aleksijewicz - Wojna nie ma w sobie nic z kobiety
Wydawnictwo Czarne
Rok wydania 2010
ISBN 978-83-7536-225-1
Ilość stron 350 

Z okładki spogląda na czytelnika radosna dziewczyna, czerwonoarmiejec. Na myśl przywodzi Marusię z ogólnie znanego serialu polskiego o wojnie i  piękną Marusię ( wszystkie Rosjanki to dla nas Marusie ) z komedii "Gdzie jest generał".. Ale książka nie jest radosna, to książka o wojnie widzianej oczami kobiet-żołnierzy. Kobiety z tej książki były młode i piękne, ale nie tak schludne i eleganckie, jak wspomniane przeze mnie bohaterki. Nie były przede wszystkim kobietami, ale żołnierzami, czerwonoarmiejcami. Nosiły męskie za duże mundury, ciężkie buciory, męską bieliznę. Co nimi kierowało, że szły do armii? Wszystkie prawie mówiły: była wojna, byłam komsomołką, musiałam walczyć i szły " za rodzinu, za Stalinu - na boj, na boj, na boj". Dziś z dumą mówią o zdobytych odznaczeniach i orderach, ale i jeszcze dziś potrzebują specjalistycznego wsparcia, by z traumy wojennej się otrząsnąć. Nie rozumiem tych kobiet, choć im współczuję. Większość z nich nie przyznawała się, że była w armii. Powojenne społeczeństwo nie akceptowało kobiet-żołnierzy ze względów moralnych, odsądzano je od czci i wiary. Co robiły na tej wojnie, wśród tylu mężczyzn?
A one szły na pierwszą linie frontu. Zostawiały matki, ojców, małe dzieci. Do partyzantki szły z dzieckiem na ręku. Nic nie było w stanie ich zatrzymać. Nie wiem, podziwiać je, czy ganić? Książkę czytałam z mieszanymi uczuciami, kilkakroć odkładałam, by po jakimś czasie znów do niej powrócić. To prawda, że opowieści tych kobiet robią wstrząsające wrażenie, ich poświęcenie jest niewyobrażalne, ale czy wojna jest dla kobiet? 
Autorka tej książki Swietłana Aleksijewicz była niejednokrotnie za swoją twórczość nagradzana. Książka "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety", zwana opowieścią głosów, gotowa była już w roku 1983, ale dwa lata przeleżała na półce.  Autorce zarzucano nadmierny pacyfizm, naturalizm ( książka momentami bywa drastyczna) i podważanie heroicznego obrazu kobiety radzieckiej. Książka drukowana była w odcinkach, zyskała rozgłos, na jej podstawie kręcono filmy dokumentalne. 
Książka, jak wspominałam, budzi mieszane uczucia, ale warto ją znać, poznać heroizm kobiet, które walczyły w imię swoich ideałów, niekoniecznie zrozumiałych dla współczesnego czytelnika.

Dopisek:
Okazuje się, że powstała też  książka o polskich dziewczynach, które poszły na wojnę.Jest to książka Łukasza Modelskiego "Dziewczyny wojenne"  - wydawnictwo Znak, 2011.. Może warto przeczytać, a przynajmniej zajrzeć do recenzji .

Jaryna - Józef Ignacy Kraszewski


37.53
05.09.2011-11.09.2011

Józef Ignacy Kraszewski - Jaryna
Wydawnictwo LSW
Rok wydania 1987
Ilość stron 144

"Jaryna" to jedna z powieści ludowych Kraszewskiego i, co dla mnie było zaskoczeniem, stanowi kontynuację powieści "Ostap Bondarczuk". Kraszewski zaskoczył chyba sam siebie pomysłem na napisanie dalszych losów Ostapa, bo w powieści pyta czytelników, czy pamiętają dzieje Bondarczuka. Bo i jak ma nie pytać, skoro powieści te powstały w odstępie siedmiu lat. W międzyczasie pojawiła się powieść również ludowa - "Budnik". Musiałam zatem zrezygnować z chronologicznego czytania ludowych opowieści na rzecz kontynuacji dziejów Ostapa. Tytuł owej powieści, a w zasadzie minipowieści, jak zazwyczaj to u Kraszewskiego bywa, nie odzwierciedla zawartości książki. A i owszem Jaryna jest jedną z bohaterek, ważną, ale akcja toczy się wokół bohaterów z poprzedniej powieści: przyjaciela Ostapa - Alfreda, żony Alfreda - Misi i samego Ostapa. Cóż, treści opowiadać nie będę, bo musiałabym nawiązać do "Ostapa...", do części finalnej. Mając na uwadze rzesze czytelników, które się sposobią do czytania powieści ludowych, przyjemności z lektury zabierać im nie mogę. Pozwolę sobie jedynie na stwierdzenie, że powieść pierwsza wydała mi się bogatszą w treści: widać było, że los chłopa poruszał autora, nie był mu obojętny. W powieści drugiej, niby chłopów dostatek, ale autor na uczuciu miłością zwanym się koncentrował. Akcja przewidywalna, treści naiwne, autor co czas jakiś popada w egzaltację, niczem panienka na wydaniu, ale czy to może odebrać  JIKejowym maniakom przyjemność czytania? Zapewne nie, bo język przecudnej urody, jak zawsze jest w stanie porwać czytelnika. Zatem kolej na "Budnika"...

wtorek, 6 września 2011

Na dnie w Paryżu i w Londynie

37.52
05.09.2011-11.09.2011

George Orwell – Na dnie w Paryżu i w Londynie
Wydawnictwo Bellona
Rok wydania cop. 2010
Ilość stron 256
ISBN 978-83-11-11869-0

Biografie autorów znam zazwyczaj po łebkach, chyba że trafia mi się jakaś biografia, bądź autobiografia. Jakoś do tej pory Eric Blair nie leżał w sferze moich zainteresowań, stąd braki w wiadomościach o autorze. Dziwne? Nie dziwne, bo w czasach kiedy chadzałam do szkoły Orwell nie był w kanonie lektur, co nie znaczy, że „Folwarku zwierzęcego” nie czytałam. Czytałam, a jakże, ale bez entuzjazmu. Potem z oporami zabrałam się do „Roku 1984”, który czem prędzej porzuciłam. Ale w opozycji do Orwella pozostawałam w uporze do czasu, kiedy to w katalogu mojej biblioteki wyszperałam wielce obiecujący tytuł „ Na dnie w Paryżu i w Londynie”. Wykrzywiłam się na widok nazwiska autora, ale klasyfikacja, tejże pozycji 929 (biografie, autobiografie, pamiętniki), upewniła mnie, że lektura wskazana, bo biografie i autobiografię podczytuję chętnie, zamiast „Życia na Gorąco”. Recenzje zachęcające - „najlepsza książka Orwella”, a i notka na okładce swoje zrobiła. 

Książka składa się z dwóch części – część pierwsza – Paryż, część druga - Londyn.
W części dotyczącej Paryża poznajemy świat ludzi wiodących żywot najmarniejszy, pracujących w restauracjach jako plongeurs – pomywacze, których żywot ogranicza się do katorżniczej pracy na zapleczu restauracji i paru godzin snu. Oprócz nich przesuwa się przed czytelnikiem cała plejada pracowników restauracji, różnych typów spod ciemnej gwiazdy, indywiduów, oszustów, złodziei, starających się przetrwać, utrzymać na powierzchni – nie cierpieć głodu, ciężką harówką lub kradzieżą zarobić na minimum egzystencji.

I Londyn – tu świat włóczęgów, których autor określa jako „osobliwy produkt społeczny”. „Produkt” ów wałęsa się po ulicach Londynu starając się zdobyć jakieś pieniądze, zbiera niedopałki, by zaspokoić głód nikotynowy i czeka otwarcia noclegowni, przytułków, by spocząć po trudach dnia. Autor znając te przybytki z autopsji określa ich „standard”, szczegółowo opisuje panujące tam warunki, rygorystyczne regulaminy, plusy i minusy pobytu w tychże przybytkach oraz menu, jakie wszystkie te przybytki proponują – wszędzie jednakowe: szklanka herbaty i dwie kromki chleba z margaryną. Dla większości bezdomnych, jest to jedyny posiłek w ciągu dnia, spożywany z konieczności w niezmienionej formie od lat, wyniszczający organizm. Taki swoisty "przewodnik Michelin" dla biedaków

W pewnym sensie książka mnie rozczarowała. Przywołała na myśl „Malowanego ptaka” Kosińskiego. Nie ze względu na treść, bo pod tym względem nic je nie łączy, ale łączy je rzekoma autobiograficzność. Że u Kosińskiego była to fikcja literacka sprzedana jako autobiografia - to wiemy, ale jak było u Orwella? Czy sam Orwell, pisząc w pierwszej osobie, chciał przekazać czytelnikowi, że wiódł takie życie, czy też zrobili to wydawcy i księgarze, sprzedając książkę jako autobiografię, która tak do końca autobiografią nie jest. To prawda, że życie na „śmietniku” Paryża i Londynu autor znał z autopsji, ale było to życie z wyboru, bo chciał na własnej skórze poczuć los nędzarza, ale w każdej chwili mógł się chronić u rodziny. Nie było to zatem życie z konieczności, ale zbieranie materiału do powieści. Wiele postaci poznanych podczas owych „włóczęgowych esklapad” spotkać można w jego utworach..

No cóż, może nie ważne jest, czym jest ta książka, ważniejsze chyba, jakie emocje wywołuje, jakie problemy dostrzec pozwala, bo czy dziś na ulicy nie słyszę: Daj pani złotówkę.
Czy nie widzę grzebiących pracowicie w śmietnikach „ekologów” w poszukiwaniu skarbów, które dadzą się sprzedać?
Książkę polecam, mimo tych moich drobnych wątpliwości, autobiografia-nieautobiografia warta przeczytania. 

czwartek, 1 września 2011

Zatajone katastrofy PRL - Przemysław Semczuk

36.51
29.08.2011 - 04.09.2011
Tydzień trzydziesty szósty



Przemysław Semczuk Zatajone katastrofy PRL
Wydawnictwo Ringier Axel Springer Polska Sp. z o.o.
Rok wydania 2011
Ilość stron  152
ISBN 978-83-7558-921-4


Ostatni mój zakup podczas wizyty w empiku i wstyd się przyznać, ale książkę kupiłam, bo było tanio i .. sensacyjnie. Prawda, że książki dotyczące czasów PRL czytam chętnie i wciąż nadziwić się nie mogę, że żyło się w takich czasach, nawet specjalnie się sytuacji nie dziwiąc.
Autorem książki jest współpracownik Newsweeka Przemysław Semczuk.Książka zawiera zapis siedemnastu tragedii, katastrof, w których ginęli ludzie, a katastrofy te zostały przemilczane. 
Ze wstępu:
"Władze celowo nie chciały nagłaśniać katastrof - wyjaśnia gen. Czesław Kiszczak. - Po co denerwować ludzi? I tak mieli dosyć problemów. Chcieliśmy, aby mieli wrażenie, że żyją w bezpiecznym kraju. Że nic im nie grozi."
To była przyczyna, dla której o katastrofach się oficjalnie nie mówiło. Celem nadrzędnym była propaganda sukcesu, stwarzanie ułudy, że żyjemy w szczęśliwym kraju, a wszystko złe, co nas spotyka, to wina sabotażystów, imperialistów z zachodu. 
Zza obrazu przedstawionych katastrof przedziera się los szarego, małego skrzywdzonego człowieka, którego władza, mając na uwadze wyższe cele, pozostawia samemu sobie, bez pomocy, zaszczutego, milczącego z nakazu. Liczby osób, które zginęły w katastrofach, okoliczności śmierci porażają, ale jeszcze bardziej tragiczniejszy w wymowie jest los rodzin ofiar. 
Dziś, ci co wspominają tamte  lata, opowiadają o marnym sprzęcie, przestarzałych parkach maszynowych, niedoszkoleniu pilotów, siermiężności peerelowskiej technologii, przestarzałych maszynach otrzymanych w darze od "wielkiego brata", które to najczęściej były przyczyną tych tragedii. Ale są też i tacy, którzy i dziś mówić nie chcą.
Nie bez powodu zatem mówi się o czasach PRLu, jako o "czasach słusznie minionych".
Ale katastrofy dalej nam się przydarzają. Czy przyczyna jest wciąż ta sama? Mam nadzieję, że nie. Czy wiemy o nich to, co powinniśmy wiedzieć?  Mam nadzieję, że tak.

wtorek, 9 sierpnia 2011

Stara baśń. Powieść z IX wieku - Józef Ignacy Kraszewski

33.50
08.08.2011 - 14.08.2011
Tydzień trzydziesty trzeci



Józef Ignacy Kraszewski - Stara baśń
Cykl - Dzieje Polski. T.1
Wydawnictwo  LSW
Rok wydania 1984
Ilość stron 311
Źródło okładki


"Stara baśń" otwiera cykl fabularyzowanych dziejów Polski, cykl liczący 29 powieści w 78 tomach, od "Starej baśni" zaczynając a na "Saskich ostatkach" kończąc. Powieść ta wydaje się być najbardziej znaną powieścią, a przez krytyków literackich zaliczana do najbardziej udanych. Tworzenie  cyklu dotyczącego dziejów Polski Kraszewski traktował jako wypełnienie swojej patriotycznej misji. Powieść powstała w roku 1876 i nie była pierwszą historyczną powieścią. Wcześniej powstała tzw trylogia saska i wiele innych mniejszych i większych utworów historycznych. Znawca twórczości Kraszewskiego - Wincenty Danek w zestawieniu powieści historycznych ujmuje 94 tytuły (W.Danek - Powieści historyczne J. I. Kraszewskiego)
"Stara baśń" to powieść o początkach państwa polskiego w IX wieku za panowania postaci legendarnych Popiela i Piasta Kołodzieja. 
Na tle wydarzeń historycznych, opisów tradycji i wierzeń dawnych Słowian Kraszewski kreśli przebieg burzliwej miłości Domana i pięknej Dziwy. Ale czy ten wątek jest wątkiem przewodnim? Równie ważne są losy innych postaci, tych dobrych i tych złych. Ważny, a może nawet najważniejszy jest los państwa słowiańskiego bronionego przed nawałnicą germańską.  
Jakże ta powieść różni się od obrazków obyczajowych, ludowych powieści Kraszewskiego. Sam dobór i losy postaci w "Starej baśni" są przemyślane, rola postaci pierwszo- i 
drugoplanowych jest jednakowo ważna dla fabuły, każda ma swój udział w wydarzeniach. Losy wszystkich postaci śledzimy  z jednakowym zainteresowaniem. Postacie są wyraziste, budzące zdecydowane sympatie lub antypatie. Dużym atutem powieści jest archaizowany język, którego autor używa nie tylko w dialogach, ale i w opisach, język ten nadaje powieści autentyczności i sprawia, że  czytelnik zaczyna podświadomie traktować powieść jako źródło historyczne o losach państwa polskiego, państwa przed chrystianizacją. Notabene autor wprowadza do powieści dwie tajemnicze postacie, które uczestniczą w postrzyżynach Ziemowita i samo nadanie imienia odbywa się w imię nowego, nieznanego Boga. To zapowiedź chrystianizacji kraju.
Powieść ta zaskoczyła mnie w sensie pozytywnym. Wydaje się być rzetelna, wolna od nadmiernych egzaltacji, jakie spotykamy w powieściach obyczajowych.
Plastyczne opisy przyrody, grodzisk, wierzeń, czarów wprowadzają atmosferę baśniowości, czynią powieść tajemniczą, co sprawia, że "Starą baśń" czyta się jak.. baśń. 
Moje przepychanki z "Baśnią" trwały lata, dziś polecam tę powieść do nieśpiesznego czytania i odkrywam po raz kolejny, że są lektury, do których się dorasta. Dorastałam długo, ale skutecznie. I oto dorosłam.
Co dalej? "Lubonie"?

sobota, 6 sierpnia 2011

Produkt uboczny czytania

01.08.2011 - 07.08.2011
Tydzień trzydziesty drugi



Przy okazji lektury książek Kraszewskiego, lektury z ekranu komputera, powstają czasem różne rzeczy. Obiecałam, że się pochwalę, choć miejsce na prezentacje takich wyczynów raczej dziwne.

wtorek, 2 sierpnia 2011

Ostap Bondarczuk - Józef Ignacy Kraszewski

32.49
01.08.2011 - 07.08.2011
Tydzień trzydziesty drugi



Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk
Cykl - Powieści Ludowe
Wydawnictwo - LSW
Rok wydania 1985
Ilość stron 140
ISBN 83-2053-763-0


To druga z cyklu Powieści Ludowych powieść Kraszewskiego, wydana w roku 1847. Tytuł nieodparcie nasuwał mi na myśl Siergieja i Fiodora Bondarczuków, kojarzył ze światem filmu. Może Kraszewski wielkim pisarzem nie był, ale od pierwszej linijki "Ostapka.." Siergieja i Fiodora z całym światem filmowym wybił mi z głowy - nie ten Bondarczuk, nie ten świat, nie te czasy. Chociaż ciekawam, czy Kraszewski słyszał coś o jakimś filmie? Zmarł w roku 1887, a pierwszy zachowany film pochodzi z roku 1888. Może jednak coś wcześniej filmowego było?
Ale wróćmy do meritum. 
Powieść rozpoczyna się sławnym rokiem 1812 -  przemarsz armii napoleońskiej,  zniszczenia kraju, w tym wsi, w której to rozpoczyna się akcja. Dworu pilnuje zarządca, hrabia z rodziną uszedł przed nawałnicą wojenną, a i rodzina zarządcy schroniła się w mieście. Zarządca pilnuje juz tylko ruin dawnych bogatych hrabiowskich włości. Wszystko zniszczone przez żołdaków, połamane i popalone meble, postrzelane portrety, zaniedbany, zachwaszczony ogród, grunta leżące nieużytkiem, bo całe chłopstwo ze wsi uszło. Został mały sierota - Ostapka z Bondarczuków. Rodzice umarli, rodzina gdzieś przepadła w zawierusze wojennej. 
Wraca w końcu hrabia, powoli zaludnia się wieś. Szczęście zdaje się sprzyjać obdartemu, głodnemu sierocie Ostapowi. Wydaje hrabiemu nieuczciwość zarządcy i tym samym zyskuje sobie wdzięczność hrabiostwa. W powieści tej dają się zauważyć trzy części - sieroctwo Ostapa, jego wyjazd z kraju z synowcem Arturem po nauki, powrót do kraju i wybór drogi życiowej. Dla czujących niedosyt - jest i piękna kobieta, córka hrabiego - Misia. Jest i pogmatwany wątek miłosny. 
I jak to u Kraszewskiego - nierówno. Fantastyczne opisy na początku powieści - zniszczonej wsi, chat chłopskich, zdewastowanego pałacu. Potem, jakby Kraszewski zdecydował się, że powieść będzie krótka i nie może się zbytnio rozwodzić. Momentami ma się wrażenie, jakby się czytało didaskalia, bądź scenariusz, Autor opisuje jakąś scenę w salonie i natychmiast proponuje czytelnikowi: przenieśmy się na werandę, bo tam toczy się inna akcja. Przytaczam z pamięci, chodzi mi o sens, a nie o dosłowne cytowanie. Wątki popaprane, wprowadzony nowy bohater niemalże w połowie powieści, jakby Kraszewski właśnie w tym momencie wpadł na genialny pomysł. 
Wszystko to "fraszką", ważne, że Kraszewski dostrzegał problemy chłopstwa, ich nędzę, zależność od pana, niewolnictwo niemalże. Poruszał swoimi powieściami ludowymi czytelników, uwrażliwiał na krzywdę chłopską i na rzecz chłopstwa działał..
Że zacytuję samego Kraszewskiego:
"Poświadczą nam ci, co razem z nami spędzili czas przeżyty razem na Wołyniu (...), żeśmy od 1837 r. do 1858, aż do urzędowego podniesienia kwestii emancypacji i nadania włościan, przygotowali ją i budzili do rozwiązania tego zadania ciężącego na sumieniach naszych, rozumowi politycznemu kłam zadającego. Wszystkie środki do przygotowania umysłów były dobre (...) i pióro to, często działało tylko wywołując burze. Nie zrażając się wszakże trudnościami, szliśmy drogą przekonań i obowiązku.W latarni czarnoksięskiej tryumfem dla nas było, gdy pobożny, zacny ks. Ożarowski powiedział nam raz: Wiesz, nad twoim Sawką płakałem.


Ja nad Ostapem nie płakałam, ale powieść czytało się dobrze, nie powiem, że z zachwytem, ale da się to czytać bez bólu.
Niestety, muszę zrezygnować z chronologicznego czytania powieści ludowych, bo "Jaryna", która ukazała się w trzy lata po "Ostapie..."  jest kontynuacją tegoż.

sobota, 30 lipca 2011

Nakarmić wilki - Maria Nurowska

31.48
25.07.2011 - 31.07.2011
Tydzień trzydziesty pierwszy



Maria Nurowska - Nakarmić wilki
Wydawnictwo WAB
Rok wydania 2010
ISBN 978-83-7414-847-4
Ilość stron 255


Książkę chciałam przeczytać, bo dawno temu czytałam Nicolasa Evansa "W pętli". Powieść też o wilkach, o miłości, o stosunkach ojca z synem ( u Nurowskiej ojciec-córka ). Pamiętam, że książka podobała mi się, choć "Zaklinacza koni" tegoż autora nigdy nie przeczytałam. Kończyłam kilkakrotnie na pierwszych stronach, by wreszcie dać sobie spokój. Ucieszyła mnie książka Nurowskiej, bo to powrót do dawnych fascynacji wilkami. 
Nurowską znam z kilku powieści, byłam pod wrażeniem "Postscriptum". Mniejsze wrażenie wywarły na mnie inne książki, a "Tango dla trojga" zniesmaczyło mnie, bo wokół niego toczyły się jakieś przepychanki z Englertem (?), co tworzyło wokół powieści niezdrowy klimat. No ale było, minęło...
Sięgnęłam po "Wilki" i rozczarowanie. Od pierwszej linijki mało wysublimowany język, mało skomplikowana akcja, cała powieść jakby posklejana z jakichś elementów. Gdzieś przeczytałam: łopatologia. Zgadzam się. Nie będę tu streszczać powieści, bo nawet mi się nie chce. W każdym razie powiem, że główna bohaterka niemal nieskazitelna. Z zazdrością piszę o tym, bo panna Katarzyna ma pasje i zainteresowana, kocha wilki a wilki ją, kochają ją studenci, co zaplanuje to zrealizuje, inteligentna, wykształcona, wysportowana. Aż się niedobrze robi, ale i tak zazdrość zżera. 
A zakończenie? Nie powiem, bo czytanie całej książki do droga przez mękę, a tak będziecie mieli frajdę przynajmniej na końcu. Bo zakończenie na pewno Was trzaśnie !

piątek, 29 lipca 2011

Kobieta w Berlinie - Anonyma

31.47
25.07.2011 - 31.07.2011
Tydzień trzydziesty pierwszy



Anonyma - Kobieta w Berlinie. Zapiski z 1945 roku
Wydawnictwo Świat Książki
Rok wydania 2009
ISBN 978-83-247-1620-3
Ilość stron 200


Książka leżała w zasięgu ręki rok, może dwa? Nie garnęłam się do niej z przyczyn  niewiadomych. Swoje odleżała. 
Książka ta, to dokument. Powstała na podstawie zapisków młodej berlinianki, które to zapiski prowadziła je od  20 kwietnia 1945 do 22 czerwca 1945. Zapiski ujrzały światło dzienne dzięki Ceramowi. Prowadzone przez niego rozmowy z autorką doprowadziły do wydania pamiętnika już w roku 1955 w Stanach, a potem nastąpiły kolejne tłumaczenia i wydania. 
Drastyczność przeżyć zadecydowała o tym, że autorka pamiętnika pozostaje anonimowa, a wszelkie dane dotyczące miejsc przebywania, znajomych, zostały zmienione.
Bohaterkami pamiętnika są kobiety, kobiety w okupowanym przez Rosjan Berlinie, zależne od zwycięzcy.  Trapi je głód, choroby, napastowanie i gwałty. Książka w swej wymowie tragiczna, choć napisana chłodno, bez emocji. Działa tu przystosowanie się do sytuacji, pogodzenie się, zimna kalkulacja: będę uległa, przeżyję, dostanę jeść. Rosjanin z gwałciciela staje się "opiekunem", chroni przed innymi, przynosi żywność, sprawia, że po wodę nie trzeba stać w długiej kolejce, ale tez żąda wdzięczności. Bohaterka nawet się zastanawia, kim jest? Prostytutką? Dostaje przecież od rozpasanych żołdaków zapłatę w postaci jedzenia. O drastycznych doznaniach pisze: moja hańba. Jak u Coetzee. Ojciec zgwałconej córki, mówi: hańba. Czyja? Gwałcących czy gwałconych? 
Język dzienników ze zdania na zdanie, coraz  bardziej otwarty. Autorka nie mówi już, jak na początku zapisków,omijając co drastyczniejsze wyrażenia, ale nazywa rzeczy wprost. Ba, cytuje dosadne powiedzenia zhańbionych kobiet. 
Powiedzenia w obliczu tak tragicznych przeżyć  - ciężkie, trudne do zaakceptowania: wolę Ruska na brzuchu, niż Amerykanina nad głową. Trudno przecież wybrać -  "hańba" czy ujście z życiem spod amerykańskich nalotów dywanowych? Ale czy mają wybór? Wyboru nie miały. Godzić się musiały na wszystko, byleby przetrwać.


Po takich przeżyciach, po takiej gehennie autorka pisze:
"Żadna z ofiar nie może nosić swoich cierpień niczym cierniowej korony. Ja w każdym razie mam uczucie, że to, co mnie spotkało, wyrównało w pewien sposób rachunek" 


Książka wstrząsająca, niewiarygodnie prawdziwa, nie pozostawia czytelnika obojętnym...

piątek, 15 lipca 2011

poniedziałek, 11 lipca 2011

K jak kompozytor czyli Kraszewski ponownie pod kluczem.

11.07.2011 - 17.07.2011
Tydzień dwudziesty dziewiąty
Uparłam się, by śledzić muzyczne ślady Kraszewskiego, a to z tej przyczyny, że nie tak dawno zastanawiałam się nad podobieństwem wszechstronności poczynań Kraszewskiego i ... Kisiela. Wyraziłam jednak wątpliwość, czy Kraszewski był muzyczny. Otóż był. Grał i komponował. Jego kompozycje to utwory na fortepian i nie dalej jak w czerwcu podczas 23. Międzynarodowych Dni Muzyki Kompozytorów Krakowskich utwory te były wykonywane przez pianistę z Białorusi prof. Igora Ołownikowa.
Komponował Józef Ignacy, ale  także jego brat Kajetan. Muzyk z Białorusi wykonał na festiwalu w Krakowie dwa utwory Józefa Ignacego Kraszewskiego: Fantazyjkę na temat ulubionej śpiewki A-dur i  Pieśni pastuszków, zaś Kajetana Kraszewskiego:   II Nokturn Es-dur "Spacer gondolą" op.65 i Walc fantastyczny "Na Łysej Górze" G-dur op.84. 
Muzykę Kraszewski kochał, codziennie grywał na fortepianie. Bywał na koncertach, chodził do opery i pisał ze znawstwem o wydarzeniach muzycznych.
Spuścizna muzyczna po Kraszewskim przetrwała i jak się okazuje do dziś jest wykonywana. Nie wiem, ile tych utworów powstało? Nie wiem! Tak jak nie wiem, czy jest coś, czego Kraszewski nie próbował. Wygląda na to, że żadna dziedzina ( artystyczna, oczywiście ) nie była mu obca. Jak organizował sobie czas, by wszystkim swoim zainteresowaniom choć chwilę poświęcić?  Planowanie poczynań musiało być u niego perfekcyjne, a może stawiał na żywioł?
I oczywiście pełen podziw dla Kajetana, którego, niestety, chyba przyćmiła pozycja brata.

niedziela, 10 lipca 2011

Dewaluacja czyli kto da mniej za Kraszewskiego

04.07.2011 - 10.07.2011
Tydzień dwudziesty ósmy


Wizyta w bibliotece, to nie tylko polowanie na "Czerwony październik" (czytaj - nowości), ale, jak się dzisiaj okazało, i zakupy. Zaklinam się zawsze: nigdy więcej. Najpierw myśl, potem kupuj.  Pomyślałam i kupiłam, bo nigdy więcej nie trafi mi się coś tak tanio i elegancko:  cztery razy Kraszewski: Ada, Szalona, Interesa familijne i Hołota. Jak sami widzicie zestaw tytułów przedni i wiele  obiecujący za jedyne 0,50 pln od sztuki. . Z podpisu odręcznego na stronie tytułowej wynika, że książek musiała się pozbyć pani Wanda Ż. Pozdrawiam pani Wando Żet! Ale żeby nie było tak kolorowo, muszę polatać za tomem trzecim Ady. Jakby ktoś...





Oczywiście, kochani czytelnicy licytacja trwa: Kto dał mniej?