piątek, 23 września 2011

Bobkowski i owoce

...
"Nareszcie tanie owoce. Piramidy melonów po dziesięć franków sztuka, jakie kto chce. Mieszanina zapachów i barw. Żółto-zielone tony melonów, gruszek i brzoskwiń, odcienie granatu winogron i fig, ułożonych w skrzynkach i posypanych gęsto złotymi punkcikami os, kąpiących się w lepkim soku. Dalej ryby, pająki morskie i kraby, ośmiornice i grube dzwonki tuńczyka. Tam wszystko ciepłe, tu zimne i śliskie. jedynie langusty ożywiają martwotę wszystkich tonów sinego. Ciągle mam wrażenie jakiegoś drgania pod powiekami, przelewania się słów, określeń i przymiotników. "
(Z dziennika podróży. Na drogach Francji)

poniedziałek, 19 września 2011

Rok w Poziomce - Katarzyna Michalak

38.56
12.09.2011- 18.09.2011
Tydzień trzydziesty ósmy

Autor: Katarzyna Michalak
Tytuł: Rok w Poziomce
Wydawnictwo Literackie
Rok wydania: 2011
ISBN 978-83-08-04784-2
Ilość stron: 261
Jeszcze całkiem niedawno czytałam wpis na blogu jakiegoś faceta, który zjechał dokładnie polską współczesną literaturę kobiecą. Prawdę mówiąc oburzyłam się, bo wymienił m.in. Grażynę Jeromin - Gałuszkę, której to "Kobiety z Czerwonych Bagien" przypadły mnie i babskiej części mojej rodziny do gustu. W książce był "początek, środek, zakończenie i coś śmiechu" ( nie pamiętam, kto cytował ten fragment  z Fannie Flagg - to chyba cytat z "Dogonić tęczę"). Czytało się dobrze, można było nawet mózg wyłączyć. Nie pamiętam, czy męski blog wymieniał Katarzynę Michalak. Ja w ciemno założyłam, że książki pani Kasi będą czytadłami w tym dobrym sensie, bo zawsze spotykałam się z pozytywnymi opiniami, no i od roku stoję bezskutecznie w kolejce w bibliotece do "michalakowych" książek. No cóż. Wypisuję się z kolejki.                                                                                     
Na okładce książki napisano: "Urzekająca historia ludzi, do których szczęście przyszło wtedy, gdy już przestali w nie wierzyć. Poznaj Ewę, Andrzeja, Karolinę, którzy przekonali się, że podarowane dobro wraca podwójnie." Dobra w powieści tyle, że można, by nim obdzielić cały nasz prawie czterdziestomilionowy naród i jeszcze by zostało dla Monte Carlo. Ja wiem, że narażę się tym, którzy panią Kasię wielbią, ale nawet od książek "łatwych i przyjemnych", które noszą miano powieści obyczajowych, wymagam prawdopodobieństwa, w końcu to ani fantasy ani science fiction. 
Oczywiście byłabym niesprawiedliwa, gdybym nie dostrzegła dobrych intencji autorki. Na pewno zmusza, by zauważyć problem osób chorych na białaczkę, oczekujących na przeszczep szpiku, szukających dawców. Wierzę, że ktoś po przeczytaniu książki zdecyduje się zgłosić do Krajowego Banku  Dawców Szpiku, zapragnie komuś  dać szansę. 

Nikt nie dał takiej szansy M., która niedawno odeszła, po długotrwałej walce nie tylko z losem, ale i urzędami państwowymi. Bo rzeczywistość wcale nie jest taka różowa.

I na koniec - techniczna strona książki. Niestety, jest to marne wydanie - wydanie kieszonkowe na marnym papierze, a co najgorsze fatalny druk - szczególnie fragmenty pisane kursywą. Namęczyłam się  okrutnie, nie mogłam książki czytać przy sztucznym świetle. Nie wiem, kto podejmuje decyzje o takich marnych wydawniczo książkach. Pewnie główną rolę gra tu kasa - albo wydać najtaniej, albo... wcale.
***





sobota, 17 września 2011

Bobkowski i koty

"I moje koty - zezowaty "Zyziu" i dorastający "Puś". Czy tam są koty?"


Są, są. Tak przynajmniej mówi Jarosław Marek Rymkiewicz w tomiku poezji "Zachód słońca w Milanówku", ale  kiedy napisał pean na cześć Jarosława K., nie bardzo mu wierzę. Ale skoro św. Franciszek twierdził, że to nasi mniejsi bracia, to niemożliwe, by ich "tam" nie było. Są, na pewno... Głowę za to daję. No ale kto to wie lepiej od Ciebie!

piątek, 16 września 2011

Z dziennika podróży - Andrzej Bobkowski

38.55
12.09.2011- 18.09.2011
Tydzień trzydziesty ósmy

Andrzej Bobkowski - Z dziennika podróży
Wydawnictwo - Biblioteka "Więzi"
Rok wydanie - cop. 2006
ISBN 83-88032-99-2
Ilość stron - 213
Niedawno minęła 50. rocznica śmierci Andrzeja Bobkowskiego. Zmarł 26 czerwca 1961. W Gwatemali. Pewnie nawet bym nie wiedziała, gdybym na jakimś blogu nie trafiła na recenzję jego książki. Za dwa lata będziemy obchodzili  100. rocznicę jego urodzin. Nie wiem, co lepiej świętować, bo wspominać można z każdej okazji. 
Przygotowana "życiorysowo" zaczęłam lekturę. Trudno pisać o kimś, kto uznany jest pisarzem wybitnym, najwybitniejszym, piszącym pięknym językiem, ale przez naród mało znanym, w bibliotekach mało obecnym.
Ale ad rem.
Bobkowski prowadził życie nomada. Wyniósł to z rodzinnego domu, ojciec jego - wojskowy, przerzucany był z miejsca na miejsce, a za nim podążała żona z małym Andrzejem. Bobkowski z Polski wyemigrował w niewyjaśnionych okolicznościach. Wyjechał do Francji, zamieszkał pod Paryżem.  I tu zaczyna się "dziennik", w czasie, kiedy Bobkowski pracuje w zakładzie rowerowym. "Dziennik" Bobkowskiego odzwierciedla zamiłowanie do życia globtrotera. Kiedy Bobkowski pisze notatki z pobytu w określonym miejscu, kiedy jego życie ulega pewnej stagnacji - proza zagęszcza się, staje się momentami irytująca, płynie wolno. Kiedy Bobkowski pisze w podróży, język staje się wartki, lekki, dowcipny, z dystansem do świata i siebie. W trakcie czytania przeglądam zdjęcia na stronie poświęconej autorowi. Szkoda, że nie ma ich w książce. Są odzwierciedleniem treści, obrazową dokumentacją dziennika. Książka mimo dowcipnych tekstów, smutna w wymowie. Kończy się notatkami z okresu, kiedy autor dowiaduje się o chorobie , a tym samym uświadamia sobie nieuchronności śmierci, tej ostatniej podróży w nieznane.
"Rano wstałem wcześnie, o siódmej i bez śniadania pojechałem do kościoła do "Meryknoll" do spowiedzi i do komunii. Jak się należy do tego "Dżokej klubu" , to trzeba zachować reguły"
I zastanowienie:
"I moje koty - zezowaty "Zyziu" i dorastający "Puś". Czy tam są koty?"
Smutno mi...

poniedziałek, 12 września 2011

Czym skutkuje bywanie na blogach?

Czym? Pędem do zakupu nowej książki. Kiedy na blogu Lirael przeczytałam recenzję ksiązki "Wielki Mur, postanowiłam w książkę się zaopatrzyć. Pytałam w mojej księgarni naziemnej ( czyjego autorstwa jest to okreslenie? ), nie mieli. Mieli jednak podobnie, że tak powiem: Zagubiony w Chinach. Wzięłam. Ale kiedy BZL "podsunął subtelnie", że w Dedalusie darmo dają, to jak miałam się nie skusić. No nie darmo, ale prawie. Do "Muru..." dorzuciłam biografię "John Steinbeck. Lekceważony noblista". Biografia chodziła za mną od momentu przeczytania "Ulicy Nadbrzeżnej" i "Podróży z Charleyem". Nareszcie mam. Dziś przyszły obie książki. Uwielbiam ten moment. Ostatnio jednak stwierdziłam, że tyle tych książek, że do śmierci nie zdążę przeczytać. Ale mimo to, jestem dobrej myśli . Może akurat.

A póki co - prezentacja:


No i może jeszcze zdobycze sierpniowe z "naziemnego" Matrasa:
Ben Brown - Złodzieje piasku
Isabelle Duquesnoy - Wyznania Konstancji Mozart 1791-1842
Peter Carey - Historia pewnej mistyfikacji
John Colapinto - Autor kontra autor


I Tymon, który ma moje potyczki książkowe w najgłębszym poważaniu:


czwartek, 8 września 2011

Wojna nie ma w sobie nic z kobiety - Swietłana Aleksijewicz

37.54
05.09.2011-11.09.2011

Swietłana Aleksijewicz - Wojna nie ma w sobie nic z kobiety
Wydawnictwo Czarne
Rok wydania 2010
ISBN 978-83-7536-225-1
Ilość stron 350 

Z okładki spogląda na czytelnika radosna dziewczyna, czerwonoarmiejec. Na myśl przywodzi Marusię z ogólnie znanego serialu polskiego o wojnie i  piękną Marusię ( wszystkie Rosjanki to dla nas Marusie ) z komedii "Gdzie jest generał".. Ale książka nie jest radosna, to książka o wojnie widzianej oczami kobiet-żołnierzy. Kobiety z tej książki były młode i piękne, ale nie tak schludne i eleganckie, jak wspomniane przeze mnie bohaterki. Nie były przede wszystkim kobietami, ale żołnierzami, czerwonoarmiejcami. Nosiły męskie za duże mundury, ciężkie buciory, męską bieliznę. Co nimi kierowało, że szły do armii? Wszystkie prawie mówiły: była wojna, byłam komsomołką, musiałam walczyć i szły " za rodzinu, za Stalinu - na boj, na boj, na boj". Dziś z dumą mówią o zdobytych odznaczeniach i orderach, ale i jeszcze dziś potrzebują specjalistycznego wsparcia, by z traumy wojennej się otrząsnąć. Nie rozumiem tych kobiet, choć im współczuję. Większość z nich nie przyznawała się, że była w armii. Powojenne społeczeństwo nie akceptowało kobiet-żołnierzy ze względów moralnych, odsądzano je od czci i wiary. Co robiły na tej wojnie, wśród tylu mężczyzn?
A one szły na pierwszą linie frontu. Zostawiały matki, ojców, małe dzieci. Do partyzantki szły z dzieckiem na ręku. Nic nie było w stanie ich zatrzymać. Nie wiem, podziwiać je, czy ganić? Książkę czytałam z mieszanymi uczuciami, kilkakroć odkładałam, by po jakimś czasie znów do niej powrócić. To prawda, że opowieści tych kobiet robią wstrząsające wrażenie, ich poświęcenie jest niewyobrażalne, ale czy wojna jest dla kobiet? 
Autorka tej książki Swietłana Aleksijewicz była niejednokrotnie za swoją twórczość nagradzana. Książka "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety", zwana opowieścią głosów, gotowa była już w roku 1983, ale dwa lata przeleżała na półce.  Autorce zarzucano nadmierny pacyfizm, naturalizm ( książka momentami bywa drastyczna) i podważanie heroicznego obrazu kobiety radzieckiej. Książka drukowana była w odcinkach, zyskała rozgłos, na jej podstawie kręcono filmy dokumentalne. 
Książka, jak wspominałam, budzi mieszane uczucia, ale warto ją znać, poznać heroizm kobiet, które walczyły w imię swoich ideałów, niekoniecznie zrozumiałych dla współczesnego czytelnika.

Dopisek:
Okazuje się, że powstała też  książka o polskich dziewczynach, które poszły na wojnę.Jest to książka Łukasza Modelskiego "Dziewczyny wojenne"  - wydawnictwo Znak, 2011.. Może warto przeczytać, a przynajmniej zajrzeć do recenzji .

Jaryna - Józef Ignacy Kraszewski


37.53
05.09.2011-11.09.2011

Józef Ignacy Kraszewski - Jaryna
Wydawnictwo LSW
Rok wydania 1987
Ilość stron 144

"Jaryna" to jedna z powieści ludowych Kraszewskiego i, co dla mnie było zaskoczeniem, stanowi kontynuację powieści "Ostap Bondarczuk". Kraszewski zaskoczył chyba sam siebie pomysłem na napisanie dalszych losów Ostapa, bo w powieści pyta czytelników, czy pamiętają dzieje Bondarczuka. Bo i jak ma nie pytać, skoro powieści te powstały w odstępie siedmiu lat. W międzyczasie pojawiła się powieść również ludowa - "Budnik". Musiałam zatem zrezygnować z chronologicznego czytania ludowych opowieści na rzecz kontynuacji dziejów Ostapa. Tytuł owej powieści, a w zasadzie minipowieści, jak zazwyczaj to u Kraszewskiego bywa, nie odzwierciedla zawartości książki. A i owszem Jaryna jest jedną z bohaterek, ważną, ale akcja toczy się wokół bohaterów z poprzedniej powieści: przyjaciela Ostapa - Alfreda, żony Alfreda - Misi i samego Ostapa. Cóż, treści opowiadać nie będę, bo musiałabym nawiązać do "Ostapa...", do części finalnej. Mając na uwadze rzesze czytelników, które się sposobią do czytania powieści ludowych, przyjemności z lektury zabierać im nie mogę. Pozwolę sobie jedynie na stwierdzenie, że powieść pierwsza wydała mi się bogatszą w treści: widać było, że los chłopa poruszał autora, nie był mu obojętny. W powieści drugiej, niby chłopów dostatek, ale autor na uczuciu miłością zwanym się koncentrował. Akcja przewidywalna, treści naiwne, autor co czas jakiś popada w egzaltację, niczem panienka na wydaniu, ale czy to może odebrać  JIKejowym maniakom przyjemność czytania? Zapewne nie, bo język przecudnej urody, jak zawsze jest w stanie porwać czytelnika. Zatem kolej na "Budnika"...

wtorek, 6 września 2011

Na dnie w Paryżu i w Londynie

37.52
05.09.2011-11.09.2011

George Orwell – Na dnie w Paryżu i w Londynie
Wydawnictwo Bellona
Rok wydania cop. 2010
Ilość stron 256
ISBN 978-83-11-11869-0

Biografie autorów znam zazwyczaj po łebkach, chyba że trafia mi się jakaś biografia, bądź autobiografia. Jakoś do tej pory Eric Blair nie leżał w sferze moich zainteresowań, stąd braki w wiadomościach o autorze. Dziwne? Nie dziwne, bo w czasach kiedy chadzałam do szkoły Orwell nie był w kanonie lektur, co nie znaczy, że „Folwarku zwierzęcego” nie czytałam. Czytałam, a jakże, ale bez entuzjazmu. Potem z oporami zabrałam się do „Roku 1984”, który czem prędzej porzuciłam. Ale w opozycji do Orwella pozostawałam w uporze do czasu, kiedy to w katalogu mojej biblioteki wyszperałam wielce obiecujący tytuł „ Na dnie w Paryżu i w Londynie”. Wykrzywiłam się na widok nazwiska autora, ale klasyfikacja, tejże pozycji 929 (biografie, autobiografie, pamiętniki), upewniła mnie, że lektura wskazana, bo biografie i autobiografię podczytuję chętnie, zamiast „Życia na Gorąco”. Recenzje zachęcające - „najlepsza książka Orwella”, a i notka na okładce swoje zrobiła. 

Książka składa się z dwóch części – część pierwsza – Paryż, część druga - Londyn.
W części dotyczącej Paryża poznajemy świat ludzi wiodących żywot najmarniejszy, pracujących w restauracjach jako plongeurs – pomywacze, których żywot ogranicza się do katorżniczej pracy na zapleczu restauracji i paru godzin snu. Oprócz nich przesuwa się przed czytelnikiem cała plejada pracowników restauracji, różnych typów spod ciemnej gwiazdy, indywiduów, oszustów, złodziei, starających się przetrwać, utrzymać na powierzchni – nie cierpieć głodu, ciężką harówką lub kradzieżą zarobić na minimum egzystencji.

I Londyn – tu świat włóczęgów, których autor określa jako „osobliwy produkt społeczny”. „Produkt” ów wałęsa się po ulicach Londynu starając się zdobyć jakieś pieniądze, zbiera niedopałki, by zaspokoić głód nikotynowy i czeka otwarcia noclegowni, przytułków, by spocząć po trudach dnia. Autor znając te przybytki z autopsji określa ich „standard”, szczegółowo opisuje panujące tam warunki, rygorystyczne regulaminy, plusy i minusy pobytu w tychże przybytkach oraz menu, jakie wszystkie te przybytki proponują – wszędzie jednakowe: szklanka herbaty i dwie kromki chleba z margaryną. Dla większości bezdomnych, jest to jedyny posiłek w ciągu dnia, spożywany z konieczności w niezmienionej formie od lat, wyniszczający organizm. Taki swoisty "przewodnik Michelin" dla biedaków

W pewnym sensie książka mnie rozczarowała. Przywołała na myśl „Malowanego ptaka” Kosińskiego. Nie ze względu na treść, bo pod tym względem nic je nie łączy, ale łączy je rzekoma autobiograficzność. Że u Kosińskiego była to fikcja literacka sprzedana jako autobiografia - to wiemy, ale jak było u Orwella? Czy sam Orwell, pisząc w pierwszej osobie, chciał przekazać czytelnikowi, że wiódł takie życie, czy też zrobili to wydawcy i księgarze, sprzedając książkę jako autobiografię, która tak do końca autobiografią nie jest. To prawda, że życie na „śmietniku” Paryża i Londynu autor znał z autopsji, ale było to życie z wyboru, bo chciał na własnej skórze poczuć los nędzarza, ale w każdej chwili mógł się chronić u rodziny. Nie było to zatem życie z konieczności, ale zbieranie materiału do powieści. Wiele postaci poznanych podczas owych „włóczęgowych esklapad” spotkać można w jego utworach..

No cóż, może nie ważne jest, czym jest ta książka, ważniejsze chyba, jakie emocje wywołuje, jakie problemy dostrzec pozwala, bo czy dziś na ulicy nie słyszę: Daj pani złotówkę.
Czy nie widzę grzebiących pracowicie w śmietnikach „ekologów” w poszukiwaniu skarbów, które dadzą się sprzedać?
Książkę polecam, mimo tych moich drobnych wątpliwości, autobiografia-nieautobiografia warta przeczytania. 

czwartek, 1 września 2011

Zatajone katastrofy PRL - Przemysław Semczuk

36.51
29.08.2011 - 04.09.2011
Tydzień trzydziesty szósty



Przemysław Semczuk Zatajone katastrofy PRL
Wydawnictwo Ringier Axel Springer Polska Sp. z o.o.
Rok wydania 2011
Ilość stron  152
ISBN 978-83-7558-921-4


Ostatni mój zakup podczas wizyty w empiku i wstyd się przyznać, ale książkę kupiłam, bo było tanio i .. sensacyjnie. Prawda, że książki dotyczące czasów PRL czytam chętnie i wciąż nadziwić się nie mogę, że żyło się w takich czasach, nawet specjalnie się sytuacji nie dziwiąc.
Autorem książki jest współpracownik Newsweeka Przemysław Semczuk.Książka zawiera zapis siedemnastu tragedii, katastrof, w których ginęli ludzie, a katastrofy te zostały przemilczane. 
Ze wstępu:
"Władze celowo nie chciały nagłaśniać katastrof - wyjaśnia gen. Czesław Kiszczak. - Po co denerwować ludzi? I tak mieli dosyć problemów. Chcieliśmy, aby mieli wrażenie, że żyją w bezpiecznym kraju. Że nic im nie grozi."
To była przyczyna, dla której o katastrofach się oficjalnie nie mówiło. Celem nadrzędnym była propaganda sukcesu, stwarzanie ułudy, że żyjemy w szczęśliwym kraju, a wszystko złe, co nas spotyka, to wina sabotażystów, imperialistów z zachodu. 
Zza obrazu przedstawionych katastrof przedziera się los szarego, małego skrzywdzonego człowieka, którego władza, mając na uwadze wyższe cele, pozostawia samemu sobie, bez pomocy, zaszczutego, milczącego z nakazu. Liczby osób, które zginęły w katastrofach, okoliczności śmierci porażają, ale jeszcze bardziej tragiczniejszy w wymowie jest los rodzin ofiar. 
Dziś, ci co wspominają tamte  lata, opowiadają o marnym sprzęcie, przestarzałych parkach maszynowych, niedoszkoleniu pilotów, siermiężności peerelowskiej technologii, przestarzałych maszynach otrzymanych w darze od "wielkiego brata", które to najczęściej były przyczyną tych tragedii. Ale są też i tacy, którzy i dziś mówić nie chcą.
Nie bez powodu zatem mówi się o czasach PRLu, jako o "czasach słusznie minionych".
Ale katastrofy dalej nam się przydarzają. Czy przyczyna jest wciąż ta sama? Mam nadzieję, że nie. Czy wiemy o nich to, co powinniśmy wiedzieć?  Mam nadzieję, że tak.